środa, 11 stycznia 2017

Zmarnowane życie

Janek poznał Leszka niemal natychmiast po śmiertelnym wypadku swojego ojca, pod koniec dwutysięcznego roku. Dzień poznania zakończyli siedmioma litrami piwa. Na koniec się pogubili. Leszek był nikczemnego wzrostu, może metr sześćdziesiąt w kapeluszu. Wpadł w potężną zaspę, a podchmielony Janek, nie mógł już go, w tym cholernym śniegu znaleźć, chociaż szukał długo.
Po paru dniach od tego pijaństwa spotkali się u Lecha w domu. Przyjemnie rozmawiali o polityce, o sytuacji w kraju. Matka Lecha, co rusz nieprzyjemnie wtrącała się do ich dyskusji. Dziwna to z niej była kobieta. Jak ją Janek poznał, to ona już przeważnie leżała w łóżku. Skwaśniała. Sfrustrowana. Wiecznie niezadowolona. Gdy tylko Lechu z domu wychodził na dłużej, już po pół godzinie dzwoniła pierwszy raz, a potem co chwilę, z durnymi pytaniami, gdzie jesteś, co robisz.? On zawsze odbierał od niej telefony i rykiem jej odpowiadał używając przy tym jakiś bezsensownych słów. Rozumieli się jednak doskonale.
W ich domu panował wieczny, lekki bałagan. Stara willa w górnym Sopocie, bardzo zaniedbana, robiła przygnębiające wrażenie. Natomiast rozmowy z Leszkiem stanowiły dla Janka odskocznię od kontaktów z innymi znajomymi. Cechowała go pewna wyraźna ironia połączona zawsze ze swoistym punktem widzenia. Szelmowski uśmiech często gościł na jego zmęczonej fajkami i gorzałką twarzy. Charakterystycznie oraz badawczo spoglądał spod okularów, starając się tymi swoimi dużymi oczyma wysondować zamysły rozmówcy. Zawsze, gdy dyskusja stawała się gorętsza, momentalnie wcinała się Leszka mama, tak jakby chciała swojemu malutkiemu synkowi biec ku pomocy. Wtedy Janek dostawał nerwu i przeważnie dyskusja kończyła się na niczym oraz bardzo szybko.
Lechu dużo palił. W zasadzie jednego za drugim. Wszędzie walały się puste paczki po papierosach, a w jego samochodzie, to były już całe ich sterty. I ten wszędobylski po papierosowy smród starej skisłej skarpety. Zimą nie dało się razem z nim jeździć jego samochodem, gdy mroziło na zewnątrz, a on nie pozwolił okna otworzyć, a było tak nadymione, że dusiło. Wódki czy browaru prawie nigdy nie odmawiał. Typowy kompan do rozmowy i chlania. Błyskotliwie inteligentny.
Gdy już matka bardzo zaniemogła to Leszek opiekował się nią w sposób godny najwyższych szacunków. Przewijał ją, karmił i bardzo się o nią martwił. A ona nic już w pewnym momencie nie kapowała. Nieprzyjemny i przykry widok zarazem.
W końcu sam zachorował i sprzedał dom. Za niego kupił mieszkanie w bloku, a resztę zainwestował. Kapitał pomnożył wielokrotnie. Działki kupił. Chciał się bawić w dewelopera. I wtedy przyszło najgorsze. Ruletka. Dostał amoku. Grał codziennie. Przegrywał potężne sumy, a wygrywał rzadko. Oszalał. Gdy już był prawie na krawędzi próbował się ratować modlitwą. Mówił wtedy dużo o śmierci. Życie powoli miał za nic, ale i też już go nic prawie nie cieszyło.
Nie spełniony architekt o wielu intelektualnych możliwościach. Niczego w życiu nie skończył. Nigdzie i nigdy nie pracował. Żył z renty swojej matki, a ona goniła wszystkie wybranki jego serca. Taka chora symbioza. Gdy się zakochiwał, to wariował, ale matka zaraz wyczuwała i gasiła ten pożar z miejsca. Kupował buty na koturnie, aby się chociaż o te pięć centymetrów podnieść. Oczy wtedy dzikie dostawał, zachowywał się jak pies. Mijało kilka tygodni, a mamusia robiła dyskretnie swoją krecią robotę doskonale, aż kolejna panienka uciekała w końcu od nich jak najdalej. I znów wracało u nich na chwilę do pseudonormalności. Jak już zagrożenie zażegnała, to wtedy matka sprawiała wrażenie despotycznej królowej. Siedziała jak matrona na swojej grzędzie i wydawała dyspozycje.
Janek pamięta doskonale jedną z Wigilii u nich, podczas której ich odwiedził, ale już po kolacji. Na zewnątrz mróz i śliczny świeżutki śnieg, a u nich w domu cieplutko i biały obrus na stole wraz z przyjemnie pachnącym sianem oraz gałązkami świerku. Zapalone świeczki. Bombki na choince. Prosta świąteczna radość.
– To co mam flaszeczkę, mocny bimber, w sumie klarowny, odpalamy – zapytał Janek.
– Pewnie, że odpalamy – taki, był Lechu, nigdy nie odmawiał.
– Będziem grzać tak, aż nam dekle od czerepów odpadną – skwitował Leszek.
– Są święta, to może trzymajmy fason – powiedział Janek nie wierząc własnym słowom...
Tych dni z wódką w sumie to nie mieli wcale aż tak dużo, poza jednym zwariowanym wyjazdem do Osieka w Bory Tucholskie, gdzie grzali prawie codziennie. Zrobili zapasy na grilla w Starogardzie Gdańskim. Dwa kilo mięsa oraz kilogram kiełbasy zjedli przez jedną noc uchlewając się dwoma litrami siwuchy.
Ale jego wiecznie gdzieś ciągnęło. Nigdy się nie zatrzymał. Gadał do końca, ale konkluzji nie stawiał. I na koniec ta ruletka, która wciągnęła go jak wir w rzece. Szaleńcza miłość bez wzajemności. Grał z nią. Próbował czarować. Dymem z cygara oszukać. Czasami wygrywał. Ale tylko czasami. Przeważnie przegrywał. Leciał w dół.
Matka tymczasem powoli umierała. To już nawet nie była jakaś wegetacja, raczej przedłużone konanie. W porę odeszła, gdyż w zasadzie przegrał już wszystko i zastawił ich mieszkanie. Pod koniec życia przeniósł się do Mariana, artysty malarza. Wspólnie chcieli rozpocząć życie zawodowe, którego w sumie nigdy nie doświadczyli wcześniej.
– Obudziłem się jak zwykle około ósmej rano. Z pokoju Leszka, tam gdzie spał, dochodziła do mnie tylko cisza. Nie chciałem mu przeszkadzać. Myślałem, że może zmęczony, niech pośpi sobie dłużej – Marian dzwoniąc do Janka próbował mu opisać przebieg tej śmierci. Starał się jakby opowiedzieć to, co do opowiedzenia nie jest.
– Krzątałem się po mieszkaniu. Wziąłem prysznic. Zjadłem śniadanie. A tam cisza u niego w pokoju. O dziewiątej tam wszedłem. Nie żył. Zimny jakiś taki był. Ciało zostało po nim. Duch sobie polazł. Chciał tej śmierci, bo nie miał już na ziemi nikogo. Podążył zaraz za matką – Janek przyjmując słowa Mariana prowadził samochód. Było mroźno. Bardzo zimno. Zatrzymał się, musiał wyjść z samochodu, ochłonąć. A Marian kontynuował mu do komórki.
– Ruletka go wykończyła. Ten nieustanny stres braku pieniędzy, w zasadzie środków do życia, doprowadził, że jego już nie ma. Ale z drugiej strony patrząc, czy chciał jeszcze żyć po odejściu matki.? Wątpię. Ale teraz już mu lekko jest. Życie mu już nie ciąży – Janek nie wytrzymał dalszych słów Mariana, który coraz bardziej odpływał. Wyłączył telefon, postąpił tak, jakoby bateria padła.
Jan nie miał współczucia w sobie. Żalu żadnego. Mawiał nawet – etam, robaki go już zeżarły – wprawiając tym samym, tych co go wspominać próbowali w osłupienie. Jak to, ty jeden z najlepszych jego kumpli masz tą śmierć za nic…? Ale on wiedział też to, czego inni niestety nie wiedzieli. Lechu żyć już nie chciał. Prosił i modlił się do Boga o śmierć. I ona przyszła po niego. Nocą. Podczas snu.
Nic po nim nie zostało. Wspomnienia też się zacierają. Dwóch może trzech kumpli raz na rok świeczkę zapali. Prócz matki rodziny nie miał żadnej. Na chwilę tylko, na moment, wzleciał do góry. I zaraz spadł, by nie podnieść się już do samej śmierci. Odszedł we śnie, bezszelestnie zupełnie, przeciwnie do tego jak żył….







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz