sobota, 14 stycznia 2017

Szpital. Trzy bolesne historie.

***
Janek czuł się coraz gorzej. Jeżdżenie rowerem powoli przechodziło w zmęczenie. Gdy już prawie nie mógł wejść na swoje zaledwie drugie piętro, przestraszył się na dobre. Rutynowe badania krwi wykazały stan zapalny. Powrót dawnej choroby stawów, ale do tego jeszcze doszedł guz. Był on wielkości dużego orzecha laskowego, okrągły, twardy, wyczuwalny palcami. Wyrósł na przyusznej śliniance.
Dalsze wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Biopsja. Diagnoza. Operacja. Chirurgiczne cięcie twarzy i szyi, obok nerwu trójdzielnego. Zaraz po wybudzeniu Janek czuł się dramatycznie źle. Nieustanne torsje potęgowane wrażeniem jakoby wcześniej napił się benzyny, bandaże wokoło całej głowy oraz prawie brak możliwości ruchu nastroiły go cmentarnie. Żył, ale bez wiary.
Zawsze goiło się na nim jak na psie. Chociażby wtedy, gdy w bójce dostał nożem po plecach i nawet o tym nie wiedział, a rana ewidentnie nadawała się do szycia. Lub gdy przyjął w knajpie na swój baniak metalowy stołek, potem parę szwów i dni w domu. Zagojone bez szwanku.
Po wycięciu całej ślinianki podobnie. Dwa tygodnie i po temacie. Ostatnia wizyta w szpitalu. Zdjęcie tych cholernych szwów. A miał ich ponad dwadzieścia na twarzy i szyi.
Usiadł na kozetce z cierpiącą miną i patrzył głęboko w oczy prześlicznej pielęgniarce. Wewnętrznie bardzo użalał się nad sobą. Myślał tylko o tym, jak bardzo pokrzywdzony jest przez los. Pielęgniarka wyczuła jego napięcia i była niezmiernie delikatna.
–  Czy boli pana, jak odcinam żyłki  – zapytała.
–  Boli. Głowa boli. Serce boli. I dusza boli  – chciał być poetycki, po ludzku szukał litości, no i te piersi, niesamowite, okrągłe, ledwo widoczne za stanika, ale przez to jeszcze bardziej magnetyczne.
Po chwili do gabinetu weszło dziecko, miało może cztery latka. Z takim samymi szwami do zdjęcia, tylko że z dwóch stron swojej niewinnej dziecięcej twarzyczki. W jednej chwili wytrzeźwiał umysłowo. Poprosił pielęgniareczkę o szybkie załatwienie sprawy i spieprzał  stamtąd, ile tylko sił. Do dzisiaj widzi to cierpienie, widzi tego malucha, jego łzy w oczach i niepojęty dla dorosłego dziecięcy strach, i swoją marność i upadłą po raz setny pychę...

***Miał wtedy osiemnaście lat. I był pewien, że wie już o świecie wszystko. Palił. Dawało mu to poczucie dorosłości. Gdy tak szedł z tą fajką w zębach i puszczał dym, a sąsiedzi, czy przechodnie na niego patrzyli, to wtedy dostawał dopiero poczucie dumy. On. Janek. Licealista. Nie pęka. Idzie przez świat pewnym krokiem w oparach tytoniowego dymu. I nagle zawiał wiatr. Wydmuchnął prosto do oka żar z końcówki peta.
Zapalenie tęczówki. Długo siedział w domu lecząc się nieprawidłowo. Gdy już przestał widzieć zupełnie na oko, a ból rozwiercał kolejne płaty mózgu Janka, jego tato zawiózł go do szpitala marynarki wojennej. Wtedy, tylko oni, za tej zakichanej komuny mieli najlepszych specjalistów.
Kilka zastrzyków w oko załatwiło choróbsko. W szpitalu spędził kilka tygodni i Święta Bożego Narodzenia. A że był to szpital wojskowy, to leżał na sali z poborowymi. Same młode chłopaki i on, jedyny cywil pomiędzy nimi.
Któryś z tych młodych chłopców miał dostać zaraz wypis z powrotem do armii. Nie chciał wracać. Poprosił Janka o przysługę.
–  Wiesz, tak mi tutaj dobrze. Jedzenie. Spokój. I te dziewczyny. Marzenie. Pomóż mi, a mam pomysł  – zagadnął żołnierz.
–  Co, do wojska przykro wracać? Janek od razu domyślił się, że wojak coś grubego kombinuje.
– Zobacz mam jeszcze ranę po zabiegową na oku. Wlej mi na nią wodę toaletową, zrobi się małe zapalenie, a ja jeszcze w szpitalu posiedzę i przynajmniej na święta zostanę.
Usiadł na żołnierzu okrakiem. Butelkę z wodą trzymał w prawym ręku, a lewą się lekko podpierał. Patrzył żołnierzowi prosto w oczy, gdy ten nerwowo przyspieszył migotanie powiekami. Wlał prosto na źrenicę. Żołnierz zwinął się w kulkę, jak pies do snu. Prawie zniknął pod szpitalnym kocem, skurczając się do rozmiarów dziesięcioletniego dziecka. Na sali zapadła cisza. Dziesięciu pozostałych żołnierzy podniosło głowy i czekało na rozwój sytuacji.
– No co ty, nie udawaj, wyłaź spod tego koca - już wyraźnie poruszony Janek lekko szturchał nieszczęśnika.
Żołnierz tylko równomiernie zasysał powietrze. Tak jakby nabierał je ostatni raz w swoim życiu. I nagle po dobrych trzech minutach wydał z siebie wrzask potworny. Wycie rozniosło się po szpitalnych korytarzach. Ludzie pojawili się natychmiast nie wiadomo skąd. W tym zamieszaniu Janek wrócił na swoje łóżko.
Na drugi dzień odbyło się dochodzenie. Żołnierz przyznał się, że sam sobie wlał do oka to świństwo. Był stan wojenny. Zaraz miały nadejść święta 1982 roku. Młodzi chłopcy woleli się uszkodzić niż pójść do armii…

***Janek już nawet nie mógł chodzić. Czterdziestostopniowa gorączka skutecznie odebrała chęci do życia. Tylko szpital pozostał. Tam czekał ratunek. Ale gdyby nie dobry duch, Miruś, Janek pewnie umarł by w swoim domu.
Spakował go, zawiózł do szpitala. Tam lekka awanturka, bo skierowania brak i takie tam administracyjne dołki pod życiem człowieczym. Wystarczyło prześwietlenie płuc i sama diagnoza. Obustronne zapalenie. A zatem wózek dwu kółkowy i wycieczka na górne piętra, gdzie mieściła się pulmonologia.
– No to trzymaj się rajdowcu. Grzej bracie silniki jak Kubica, he, he, na tym wózeczku – rzekł na odchodne Miruś…
Na drugi dzień leżenia przyszło to najgorsze. Tlen. I nieustanny sen. Janek był w malignie. Jego ciało toczyło samotną walkę o życie, bo świadomość praktycznie przestała istnieć. Pełne cztery dni wyjęte z życia zupełnie. Ale, że jeszcze nie ten czas i miejsce, szybko wrócił do siebie.
Ludzie odchodzą w różny sposób. Ze starości. Nagle w tragicznym wypadku. Po długiej i ciężkiej chorobie. Odchodzą przeważnie cichuteńko. Nie grają im wtedy werble i fanfary. Przychodzi śmierć, wraz z ostatnim wydarzeniem w życiorysie – datą śmierci.
Janek żyje. Chodzi sobie ulicami kochanego miasta. Teraz oddycha już zdecydowanie spokojniej. On już coś o śmierci wie. Pewnie, że jeszcze prawie nic. Ale chociaż jedno na pewno. Mogła wtedy, gdy pod tlenem był, przyjść. Zabrać go ze sobą. Nie obronił by się wcale. I odszedł by cichutko. Głupio. Za szybko...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz