Janek
czuł się coraz gorzej. Jeżdżenie rowerem powoli przechodziło w
zmęczenie. Gdy już prawie nie mógł wejść na swoje zaledwie
drugie piętro, przestraszył się na dobre. Rutynowe badania krwi
wykazały stan zapalny. Powrót dawnej choroby stawów, ale do tego
jeszcze doszedł guz. Był on wielkości dużego orzecha laskowego,
okrągły, twardy, wyczuwalny palcami. Wyrósł na przyusznej
śliniance.
Dalsze
wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Biopsja. Diagnoza.
Operacja. Chirurgiczne cięcie twarzy i szyi, obok nerwu
trójdzielnego. Zaraz po wybudzeniu Janek czuł się dramatycznie
źle. Nieustanne torsje potęgowane wrażeniem jakoby wcześniej
napił się benzyny, bandaże wokoło całej głowy oraz prawie brak
możliwości ruchu nastroiły go cmentarnie. Żył, ale bez wiary.
Zawsze
goiło się na nim jak na psie. Chociażby wtedy, gdy w bójce dostał
nożem po plecach i nawet o tym nie wiedział, a rana ewidentnie
nadawała się do szycia. Lub gdy przyjął w knajpie na swój baniak
metalowy stołek, potem parę szwów i dni w domu. Zagojone bez
szwanku.
Po
wycięciu całej ślinianki podobnie. Dwa tygodnie i po temacie.
Ostatnia wizyta w szpitalu. Zdjęcie tych cholernych szwów. A miał
ich ponad dwadzieścia na twarzy i szyi.
Usiadł
na kozetce z cierpiącą miną i patrzył głęboko w oczy
prześlicznej pielęgniarce. Wewnętrznie bardzo użalał się nad
sobą. Myślał tylko o tym, jak bardzo pokrzywdzony jest przez los. Pielęgniarka wyczuła jego napięcia i była niezmiernie delikatna.
– Czy
boli pana, jak odcinam żyłki – zapytała.
– Boli. Głowa boli. Serce boli. I dusza boli – chciał być poetycki, po ludzku szukał litości, no i te piersi, niesamowite, okrągłe, ledwo widoczne za stanika, ale przez to jeszcze bardziej magnetyczne.
– Boli. Głowa boli. Serce boli. I dusza boli – chciał być poetycki, po ludzku szukał litości, no i te piersi, niesamowite, okrągłe, ledwo widoczne za stanika, ale przez to jeszcze bardziej magnetyczne.
Po
chwili do gabinetu weszło dziecko, miało może cztery latka. Z
takim samymi szwami do zdjęcia, tylko że z dwóch stron swojej
niewinnej dziecięcej twarzyczki. W jednej chwili wytrzeźwiał
umysłowo. Poprosił pielęgniareczkę o szybkie załatwienie sprawy
i spieprzał stamtąd, ile tylko sił. Do dzisiaj widzi to
cierpienie, widzi tego malucha, jego łzy w oczach i niepojęty dla
dorosłego dziecięcy strach, i swoją marność i upadłą po raz
setny pychę...
***Miał
wtedy osiemnaście lat. I był pewien, że wie już o świecie
wszystko. Palił. Dawało mu to poczucie dorosłości. Gdy tak szedł
z tą fajką w zębach i puszczał dym, a sąsiedzi, czy przechodnie
na niego patrzyli, to wtedy dostawał dopiero poczucie dumy. On.
Janek. Licealista. Nie pęka. Idzie przez świat pewnym krokiem w
oparach tytoniowego dymu. I nagle zawiał wiatr. Wydmuchnął prosto
do oka żar z końcówki peta.
Zapalenie
tęczówki. Długo siedział w domu lecząc się nieprawidłowo. Gdy
już przestał widzieć zupełnie na oko, a ból rozwiercał kolejne
płaty mózgu Janka, jego tato zawiózł go do szpitala marynarki
wojennej. Wtedy, tylko oni, za tej zakichanej komuny mieli
najlepszych specjalistów.
Kilka
zastrzyków w oko załatwiło choróbsko. W szpitalu spędził kilka
tygodni i Święta Bożego Narodzenia. A że był to szpital
wojskowy, to leżał na sali z poborowymi. Same młode chłopaki i
on, jedyny cywil pomiędzy nimi.
Któryś
z tych młodych chłopców miał dostać zaraz wypis z powrotem do
armii. Nie chciał wracać. Poprosił Janka o przysługę.
– Wiesz,
tak mi tutaj dobrze. Jedzenie. Spokój. I te dziewczyny. Marzenie.
Pomóż mi, a mam pomysł – zagadnął żołnierz.
– Co, do wojska przykro wracać? Janek od razu domyślił się, że wojak coś grubego kombinuje.
– Zobacz mam jeszcze ranę po zabiegową na oku. Wlej mi na nią wodę toaletową, zrobi się małe zapalenie, a ja jeszcze w szpitalu posiedzę i przynajmniej na święta zostanę.
– Co, do wojska przykro wracać? Janek od razu domyślił się, że wojak coś grubego kombinuje.
– Zobacz mam jeszcze ranę po zabiegową na oku. Wlej mi na nią wodę toaletową, zrobi się małe zapalenie, a ja jeszcze w szpitalu posiedzę i przynajmniej na święta zostanę.
Usiadł
na żołnierzu okrakiem. Butelkę z wodą trzymał w prawym ręku, a
lewą się lekko podpierał. Patrzył żołnierzowi prosto w oczy,
gdy ten nerwowo przyspieszył migotanie powiekami. Wlał prosto na
źrenicę. Żołnierz zwinął się w kulkę, jak pies do snu. Prawie
zniknął pod szpitalnym kocem, skurczając się do rozmiarów
dziesięcioletniego dziecka. Na sali zapadła cisza. Dziesięciu
pozostałych żołnierzy podniosło głowy i czekało na rozwój
sytuacji.
– No
co ty, nie udawaj, wyłaź spod tego koca - już wyraźnie
poruszony Janek lekko szturchał nieszczęśnika.
Żołnierz
tylko równomiernie zasysał powietrze. Tak jakby nabierał je
ostatni raz w swoim życiu. I nagle po dobrych trzech minutach wydał
z siebie wrzask potworny. Wycie rozniosło się po szpitalnych
korytarzach. Ludzie pojawili się natychmiast nie wiadomo skąd. W
tym zamieszaniu Janek wrócił na swoje łóżko.
Na
drugi dzień odbyło się dochodzenie. Żołnierz przyznał się, że
sam sobie wlał do oka to świństwo. Był stan wojenny. Zaraz miały
nadejść święta 1982 roku. Młodzi chłopcy woleli się uszkodzić
niż pójść do armii…
***Janek
już nawet nie mógł chodzić. Czterdziestostopniowa gorączka
skutecznie odebrała chęci do życia. Tylko szpital pozostał. Tam
czekał ratunek. Ale gdyby nie dobry duch, Miruś, Janek pewnie umarł
by w swoim domu.
Spakował
go, zawiózł do szpitala. Tam lekka awanturka, bo skierowania brak i
takie tam administracyjne dołki pod życiem człowieczym.
Wystarczyło prześwietlenie płuc i sama diagnoza. Obustronne
zapalenie. A zatem wózek dwu kółkowy i wycieczka na górne piętra,
gdzie mieściła się pulmonologia.
– No
to trzymaj się rajdowcu. Grzej bracie silniki jak Kubica, he, he, na
tym wózeczku – rzekł na odchodne Miruś…
Na
drugi dzień leżenia przyszło to najgorsze. Tlen. I nieustanny sen.
Janek był w malignie. Jego ciało toczyło samotną walkę o życie,
bo świadomość praktycznie przestała istnieć. Pełne cztery dni
wyjęte z życia zupełnie. Ale, że jeszcze nie ten czas i miejsce,
szybko wrócił do siebie.
Ludzie
odchodzą w różny sposób. Ze starości. Nagle w tragicznym
wypadku. Po długiej i ciężkiej chorobie. Odchodzą przeważnie
cichuteńko. Nie grają im wtedy werble i fanfary. Przychodzi śmierć, wraz z ostatnim wydarzeniem w życiorysie – datą śmierci.
Janek
żyje. Chodzi sobie ulicami kochanego miasta. Teraz oddycha już
zdecydowanie spokojniej. On już coś o śmierci wie. Pewnie, że
jeszcze prawie nic. Ale chociaż jedno na pewno. Mogła wtedy, gdy
pod tlenem był, przyjść. Zabrać go ze sobą. Nie obronił by się
wcale. I odszedł by cichutko. Głupio. Za szybko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz