Janek dzwonił ostatnio do Wiktora tylko wtedy, gdy nie domagał zdrowotnie, a przecież znali się już od czterdziestu lat. Wiktor dobrym doktorkiem jest, przyjaznym i cholernie konkretnym. Z licealnej paczki najdalej doszedł po zawiłych drogach edukacji. Osiągnął szczyt. Ludzi leczy. Pomaga im przed śmiercią i w trakcie śmierci też, gdyż jest z nimi gdy odchodzą. Codziennie.
Janek
podziwiał go i tą jego misję. Gdy po gęstym chlaniu zaniemógł,
zasłabł, bo pijaństwo przekroczyło granice ludzkiej
wytrzymałości, wydzwonił pomoc u Wiktora. Powiedział mu, że
czarno mu w oczach, duszno i w ogóle zjazd, a on na to, że ma dyżur
właśnie w szpitalu, na oddziale ratunkowym, no i po tych pięciu
latach milczenia musi do niego wpaść, to badanko, a jakże,
przeprowadzi.
Janek
zapakował się w swój wózek, zabrał walizę, bo i o porzuconą
żonkę miał ochotę zahaczyć, gdy zakończy wizytę lekarską
sukcesem. Grzał przez śniegi, gołoledź, ze swojej Gdyni do Kartuz
do Wiktora. Nie myślał o zdrowiu podczas prowadzenia samochodu, nie
myślał o sobie wcale. Bardziej martwił się o swoją córeczkę, o
syna. Myślał, co się stanie, gdy już go nie będzie. Jak dzieci
jego dadzą sobie radę, w tym skurwiałym nowobogackim świecie
wypełnionym gadżetami, pogonią za chajcem, w tym antyludzkim
wyścigu szczurów. Kto wytłumaczy jego malutkiej kruszynie ten
świat.? No kto.? Syn da radę, ale ona, krucha dziewczynka…
Dotarł
do tego dziwnego miasta - Kartuzy. Nie wiedział, gdzie ten szpital,
tam, w tej metropolii się mieścił, więc zapytał pierwszą
napotkaną osobę jak tam dojechać. Odpowiedź padła skomplikowana,
że to trudno wytłumaczyć, bo tutaj mamy w mieście tyle ulic, no i
pani ta nie mogła tego logicznie w głowie ułożyć, co by mu
naświetlić jak dojechać. Zaczęła coś tam mamrotać, bez ładu
składu, więc podziękował pięknie za info i ruszył dalej. A zima
ostra w pełni była. Skręcił w prawo, później w lewo, jeszcze
raz w prawo, popatrzył przed siebie, a tam szpital. Trafił jakoś
przez przypadek, no ale tam gdzie ulic sześć tam nie ma się jak
zgubić, he, he, czy też znaleźć...
Nowy
ładny budynek. Ten szpital. Wszedł na oddział, a on już tam był.
Czekał na niego. Kupił woreczkowe ochraniacze na buty. Krótkie
lakoniczne powitanie, no bo o czym tu i gadać, w tych
okolicznościach, tak przecież w sumie smutnych, bo szpitalnych.
Potem poszedł za Wiktorem, za jedne, i następnie drugie drzwi.
- Rozbierz
się do gaci i na wyro, musisz poleżeć ze dwie godzinki, a masz
czas w ogóle? – doktorek rozwinął się w swojej
wylewności.
- Wiesz, że nie mam, ale co tam kładę się – odpowiedział, jednak jakoś tak niepewnie.
- Wiesz, że nie mam, ale co tam kładę się – odpowiedział, jednak jakoś tak niepewnie.
Ściągnął
z siebie bambetle i przełożył przez poręcz łóżka. Położył
się na szpitalnym wyrku, oddzielonym od drugiego niebieskimi
plastykowymi zasłonami. Podłączyli go do aparatury monitorującej.
Leżąc słyszał swoje serce. Pi, pi, pi sto trzydzieści uderzeń
na minutę. Zrobił minę cierpiącego i wbił w sufit smutne oczy.
Nasłuchiwał, co tam obok niego się dzieje. A tam ktoś ze złamaną
ręką. A to znów ktoś inny - silne zatrucie. Leżał i czekał na
wyniki.
Gdy
tak nudząc się wyczekiwał na Wiktora, aby w locie chociaż parę
słów zamienić, to przynieśli babeczkę w asyście dwóch
sanitariuszy, którą położyli obok niego. Nie mógł jej widzieć,
tylko słyszał bicie jej serca poprzez aparaturę, słysząc także
cały czas serce swoje. A jej serducho oszalało, bo waliło 230
uderzeń na minutę. Ciśnienie jakieś horrendalne. Groziło jej
zejście w każdej chwili, tak to zrozumiał z dyskusji lekarskich.
Pytali się, co jadła, co piła, jakie leki brała. Dali jej jakiś
zastrzyk na zbicie tej monstrualnej akcji serca, a to nic jednak nie
pomagało. W pewnym momencie usłyszał, jak Wiktor poinformował tą
nieszczęsną kobietę, że muszą zrobić jakiś zabieg, ale grozi
to jej po prostu śmiercią, no i ona nie mając wyjścia musiała
podpisać papier, że wyraża zgodę na takie ryzyko. Być albo nie
być, a decyzja musi zapaść w sekundę. Jeżeli się nie zgodzi to
kostucha czeka i tyle. Jej serce nadawało dźwiękami
elektronicznego urządzenia niemiłosierne pi, pipi, pi, pipi, ze dwa
razy szybciej jak jego. A ona prosiła o konsultacje z mężem.
Pertraktowała. Nie dali jej na to czasu jednak. Decyzję należało
podejmować natychmiast. Po chwili zastanowienia podpisała dokument,
o wyrażeniu woli, na ów kardynalny zabieg. Zabrali ją natychmiast
i wywieźli na tym łożu z kółkami, jeszcze głową do przodu.
Janek
nie wiedział, co wydarzyło się z nią później. Ale ufał, że
była w dobrych rękach. Podziwiał Wiktora za silę spokoju,
opanowanie i determinację w dochodzeniu do uzyskania pozwolenia na
tą rzeźnię. Czuł, że to była jedyna szansa dla niej. Ale i on w
tym samym momencie cudownie wyzdrowiał. Gdy Wiktor podszedł do
niego, to on już był prawie ubrany.
- Co
ty kurwa, ja jeszcze nie skończyłem z Tobą – wkurzony doktor
nie żartował.
- Ale ja jestem już zdrowy, nic mi nie jest, czuję się dobrze, serce też już mi nie wali tak mocno, a poza tym mam puls tylko 110 teraz, to co to jest w porównaniu z tym co tu zobaczyłem – odpowiedział już zupełnie spokojnie Janek.
- Wiktor posłuchaj, ja teraz zastosuję angielskie wyjście, a zadzwonię w tygodniu – dorzucił na odchodne.
- Ale ja jestem już zdrowy, nic mi nie jest, czuję się dobrze, serce też już mi nie wali tak mocno, a poza tym mam puls tylko 110 teraz, to co to jest w porównaniu z tym co tu zobaczyłem – odpowiedział już zupełnie spokojnie Janek.
- Wiktor posłuchaj, ja teraz zastosuję angielskie wyjście, a zadzwonię w tygodniu – dorzucił na odchodne.
Uciekał
stamtąd jak szybko tylko potrafił. Teraz bierze jakieś leki i
zbija ten cholerny puls, bo po czterdziestce nie ma żartów...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz