sobota, 14 stycznia 2017

Szpital po raz czwarty

         
Janek dzwonił ostatnio do Wiktora tylko wtedy, gdy nie domagał zdrowotnie, a przecież znali się już od czterdziestu lat. Wiktor dobrym doktorkiem jest, przyjaznym i cholernie konkretnym. Z licealnej paczki najdalej doszedł po zawiłych drogach edukacji. Osiągnął szczyt. Ludzi leczy. Pomaga im przed śmiercią i w trakcie śmierci też, gdyż jest z nimi gdy odchodzą. Codziennie.
Janek podziwiał go i tą jego misję. Gdy po gęstym chlaniu zaniemógł, zasłabł, bo pijaństwo przekroczyło granice ludzkiej wytrzymałości, wydzwonił pomoc u Wiktora. Powiedział mu, że czarno mu w oczach, duszno i w ogóle zjazd, a on na to, że ma dyżur właśnie w szpitalu, na oddziale ratunkowym, no i po tych pięciu latach milczenia musi do niego wpaść, to badanko, a jakże, przeprowadzi.
 Janek zapakował się w swój wózek, zabrał walizę, bo i o porzuconą żonkę miał ochotę zahaczyć, gdy zakończy wizytę lekarską sukcesem. Grzał przez śniegi, gołoledź, ze swojej Gdyni do Kartuz do Wiktora. Nie myślał o zdrowiu podczas prowadzenia samochodu, nie myślał o sobie wcale. Bardziej martwił się o swoją córeczkę, o syna. Myślał, co się stanie, gdy już go nie będzie. Jak dzieci jego dadzą sobie radę, w tym skurwiałym nowobogackim świecie wypełnionym gadżetami, pogonią za chajcem, w tym antyludzkim wyścigu szczurów. Kto wytłumaczy jego malutkiej kruszynie ten świat.? No kto.? Syn da radę, ale ona, krucha dziewczynka…
 Dotarł do tego dziwnego miasta - Kartuzy. Nie wiedział, gdzie ten szpital, tam, w tej metropolii się mieścił, więc zapytał pierwszą napotkaną osobę jak tam dojechać. Odpowiedź padła skomplikowana, że to trudno wytłumaczyć, bo tutaj mamy w mieście tyle ulic, no i pani ta nie mogła tego logicznie w głowie ułożyć, co by mu naświetlić jak dojechać. Zaczęła coś tam mamrotać, bez ładu składu, więc podziękował pięknie za info i ruszył dalej. A zima ostra w pełni była. Skręcił w prawo, później w lewo, jeszcze raz w prawo, popatrzył przed siebie, a tam szpital. Trafił jakoś przez przypadek, no ale tam gdzie ulic sześć tam nie ma się jak zgubić, he, he, czy też znaleźć...
Nowy ładny budynek. Ten szpital. Wszedł na oddział, a on już tam był. Czekał na niego. Kupił woreczkowe ochraniacze na buty. Krótkie lakoniczne powitanie, no bo o czym tu i gadać, w tych okolicznościach, tak przecież w sumie smutnych, bo szpitalnych. Potem poszedł za Wiktorem, za jedne, i następnie drugie drzwi.
- Rozbierz się do gaci i na wyro, musisz poleżeć ze dwie godzinki, a masz czas w ogóle? – doktorek rozwinął się w swojej wylewności.
- Wiesz, że nie mam, ale co tam kładę się – odpowiedział, jednak jakoś tak niepewnie.
 Ściągnął z siebie bambetle i przełożył przez poręcz łóżka. Położył się na szpitalnym wyrku, oddzielonym od drugiego niebieskimi plastykowymi zasłonami. Podłączyli go do aparatury monitorującej. Leżąc słyszał swoje serce. Pi, pi, pi sto trzydzieści uderzeń na minutę. Zrobił minę cierpiącego i wbił w sufit smutne oczy. Nasłuchiwał, co tam obok niego się dzieje. A tam ktoś ze złamaną ręką. A to znów ktoś inny - silne zatrucie. Leżał i czekał na wyniki.
 Gdy tak nudząc się wyczekiwał na Wiktora, aby w locie chociaż parę słów zamienić, to przynieśli babeczkę w asyście dwóch sanitariuszy, którą położyli obok niego. Nie mógł jej widzieć, tylko słyszał bicie jej serca poprzez aparaturę, słysząc także cały czas serce swoje. A jej serducho oszalało, bo waliło 230 uderzeń na minutę. Ciśnienie jakieś horrendalne. Groziło jej zejście w każdej chwili, tak to zrozumiał z dyskusji lekarskich. Pytali się, co jadła, co piła, jakie leki brała. Dali jej jakiś zastrzyk na zbicie tej monstrualnej akcji serca, a to nic jednak nie pomagało. W pewnym momencie usłyszał, jak Wiktor poinformował tą nieszczęsną kobietę, że muszą zrobić jakiś zabieg, ale grozi to jej po prostu śmiercią, no i ona nie mając wyjścia musiała podpisać papier, że wyraża zgodę na takie ryzyko. Być albo nie być, a decyzja musi zapaść w sekundę. Jeżeli się nie zgodzi to kostucha czeka i tyle. Jej serce nadawało dźwiękami elektronicznego urządzenia niemiłosierne pi, pipi, pi, pipi, ze dwa razy szybciej jak jego. A ona prosiła o konsultacje z mężem. Pertraktowała. Nie dali jej na to czasu jednak. Decyzję należało podejmować natychmiast. Po chwili zastanowienia podpisała dokument, o wyrażeniu woli, na ów kardynalny zabieg. Zabrali ją natychmiast i wywieźli na tym łożu z kółkami, jeszcze głową do przodu.
 Janek nie wiedział, co wydarzyło się z nią później. Ale ufał, że była w dobrych rękach. Podziwiał Wiktora za silę spokoju, opanowanie i determinację w dochodzeniu do uzyskania pozwolenia na tą rzeźnię. Czuł, że to była jedyna szansa dla niej. Ale i on w tym samym momencie cudownie wyzdrowiał. Gdy Wiktor podszedł do niego, to on już był prawie ubrany.
- Co ty kurwa, ja jeszcze nie skończyłem z Tobą – wkurzony doktor nie żartował.
- Ale ja jestem już zdrowy, nic mi nie jest, czuję się dobrze, serce też już mi nie wali tak mocno, a poza tym mam puls tylko 110 teraz, to co to jest w porównaniu z tym co tu zobaczyłem – odpowiedział już zupełnie spokojnie Janek.
- Wiktor posłuchaj, ja teraz zastosuję angielskie wyjście, a zadzwonię w tygodniu – dorzucił na odchodne.
 Uciekał stamtąd jak szybko tylko potrafił. Teraz bierze jakieś leki i zbija ten cholerny puls, bo po czterdziestce nie ma żartów...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz